środa, 30 listopada 2016

Tęczowe rękawiczki na szydełku.

Ostatnie 3 tygodnie spędziałam na końcu świata, stawiając na nogi swój nieźle spaprany kręgosłup. Odcięta od świata z powodu braku internetu i zasięgu telefonicznego (jak się okazało w XXI wieku są jeszcze miejsca na świecie gdzie zasięg telefoniczny i internetowy jest na poziomie 15 lat temu) wolny czas spędzałam na szydełkowaniu. Współlokatorka z którą dzieliłam pokój, okazała się sympatyczną, młodą kobietą, pełną szalonych pomysłów, a że przy okazji wtrakcie trwania turnusu obchodziła urodziny postanowiłam ją obdarować małym upominkiem :)
Z racji że zima już na dobre zawitała do nas, szkoda tylko że bez śniegu, bo tych kilku godzin padania śniegu to ja nie uznaję, i ów Współlokatorka jest równie zmarzluchem jak ja – padło na rękawiczki. A że żyjemy w erze smartfonów, to są bez kciuka, coby łatwiej jej było pisać do mnie wiadomości i odbierało telefony odemnie :P
I tak powstały tęczowe mitenki z kapturkiem. Trochę hipsterskie, ale ma hipsterską czapkę to rękawiczki są do kompletu :)
Zrobilam je z włóczki akrylowej firmy NAKO na szydełku 3,5 mm. Jako jedyne z zrobionych przezemnie rękawiczek mają ściągacz, reszta przerobiona półsłupkami. Czapeczki zrobione zostały osobno i doszyte na sam koniec. Guziczek co prawda jest prowizorką, i poleciłam jej żeby po powrocie do domu znalazła dwa fajne guziczki i wymieniła na normalne.
Na początku bałam się, że ten akryl może nie grzać zabardzo w ręce ale zostały przetestowane na spacerze w bardzo chłodny dzień i grzeją.
Czyli jednym słowem dziewczyna zadowolona i ja również, bo fajnie obdarować kogoś czymś ręcznie zrobionym i widzieć że ktoś to docenia :)
W drodze kolejne rękawiczki, tak więc wypatrujcie :D 

czwartek, 24 listopada 2016

Korektor pod oczy, czyli walka z sińcami.

Od jakiegoś czasu moja największą zmorą stały się sińce pod oczami. I choćbym niewiem ile spała, czego nie nakładała na noc pod oczy i tak rano wyglądam jak panda. Raz mocniej, raz słabiej ale są zawsze... Kiedyś starczał mi krem z ziaji na przebarwienia, nakładany na noc pod oczy, czynił cuda i po grubej imprezie mogłam spać 4 godziny to rano wyglądałam jak po śnie zimowym. A teraz...to już chyba wiek mnie dopadł :P Z początku na walkę z sińcami straczała mi podwójna warstwa podkładu pod ocami, dobrze rozprowadzona, bez widocznych odcięć. Teraz nie ma mowy... Tak więc kupując podkład z Catrice, zakupiłam od razu też korektor w płynie. Długo szukałam w sieci informacji o dobrym korektorze. Ten miał dużó dobrych opini więc się skusiłam.

CATRICE Liquide Camouflage nr 010 Porcelain. Ma delikatny zapach, zresztą chyba większość ich kosmetyków ma przyjemne zapachy. Jest jaśniutki, co może z początku przerażać, ale po chwili utlenia się i idealnie stapia się z skóra, zapewniając bardzo dobre krycie bez efektu częściowo "zamalowanej" twarzy. Jednak przy moich pandzich oczach, czasami muszę nałożyć dwie warstwy, jednak zdarza się to rzadko(konkretna impreza dzień wcześniej). Ma satynowe wykończenie, nie wysusza skóry pod oczami, ani nie włazi w zmarszczki. Aplikuje się go przyjemnie przy pomocy aplikatora, w który jest wyposarzony,potem delikatnie rozprowadzam go pędzelkiem. Okazało się również, że idealnie nadaję się do maskowania niedoskonałości na innych częściach twarzy.
Byłam miło zaskoczona, że za taką cenę udało mi się osiągnąć taki efekt.
(górme muźnięcie - Catrice, na dole Rimmel)


Koszt około 20 zł z 5 ml.
Korzystając z niedawnej promocji w Rossmanie zakupiam korektor rozświetlający z Rimmela MATCH PERFECTION w kolorze 030.

I szczerze powiem Wam, że cieszę się że kupiłam go w promocji. Bo gdybym miała normalnie dać ponad 30 zł za niego, to bym była bardzo zła.
Po pierwsze myślałam, że ten pędzelek w który jest wyposarzony korektor będzie jakoś fajnie ułatwiał aplikację. A tam połowa zostajena nim, zasycha i przy następnym użyciu muszę najpierw wyczyścić pędzel żeby oka nie wykłóć. Po drugie...korektor rozjaśniający...ROZJAŚNIAJĄCY...eee...no nie, na pewno nie jest rozjasniający. Włazi w zmarszczki przez co jeszcze bardziej je podreśla. I kolor zmienia na jakiś taki...mandarynkowy. Mimo iż na pocztku wydaję się być lekko wpadająca w róż. No cóż, krycia też nie ma szałowego. O! Wiecie kiedy zdaje rezultat? Przy makijażu z Revlonem. Tak wtedy jest ok.
Nie kupię go ponownie, na pewno.
Cena to ok 30-32 zł za 7 ml.


Na koniec mam coś, za co do dziś dnia nie wiem jak się zabrać.
Magic Corrector Mix z KOBO. Jest to paletka 4 korektórów o bardzo gęstej, zbitej i tępej konsystencji. Po długiej walce z nimi znalazłam sposób na ułatwienie sobie pracy, natomiast należy go rozgrzać w dłoniach, czy przy pomocy suszarki (jak mamy czas). Tylko z tą suszarką to tak ostrożnie, żeby nie zmienić jego kosystencji z stałej w płynną :P
Korektor składa się z 4 kolorów :
Biały - pokrycie niewielkich niedoskonałości cery, korekta rysów twarzy.
Zielony - na pękające naczyńka i czerwone zmiany skórne.
Różowy - dla szarej, zmęczonej cery, naniesiony na łuk brwiowy i skronie rozjaśni spojrzenie i usunie oznaki zmęczenia.
Fioletowy -
Zamaskuje ciemne plamy i żółte przebarwienia.
Mi osobiście najlepiej się go nakłada palcem, delikatnie wklepując, albo jak mam czas się bawić to małym pędzelkiem. Najczęściej używam białego i zielonego. Różowego nie użyłam ani razu a fioletowy jest w fazie testów, ale średnio zdaje.
Nie mogę powiedzieć, czy jest wart polecenia czy nie, bo nie mam o nim zdania wyronionego. Tak jak wiele osób o nim pisze, trzeba nauczyć się z nim pracować.
Cena regularna to ok 20 zł czyli nie majątek jak za 4 korektory.

Szukam jakiś nowości do testowania ale nie mogę się zdecydować ;)
Polecacie coś ciekawego?

czwartek, 17 listopada 2016

Czym podkreślam policzki, czyli róże i bronzer

Dziś będzie o różach i bronzerach... Bardzo długo podchodziłam sceptycznie do tych kosmetyków, jakoś nie podobały mi się makijaże na Kardashiankę, z mocnym konturowaniem i podkreślaniem policzków... Zresztą gdzie jej naturalny, ciemny kolor skóry i moja bladość? Poza tym ja z natury mam różowe policzki :P Potem przyszła faza na zakrywanie policzków, żeby nie było widać bo tak jest fajnie. Ale teraz stwierdzam, że jak makijaz ma być w miarę naturalny no to muszą być widoczne „pućki”.
I tak właśnie weszłam w posiadanie różów i bronzera. No nie powiem, że znalezienie idealnego odcienia było proste bo albo były za różowe, albo za pomarańczowe, albo co najgorsze tak przepełnione brokatem że grrrrr...

Tak więc jako pierwszy upolowałam róż z KOBO Matte Blusher w kolorze APRICOT nr 201. Jest to matowy róż, który zawiera skrobie kukurydzianą pochłaniająca nadmiar sebum. Faktycznie jest matowy i jak ktoś ma cerę tłustą na policzkach to ładnie ukryję ten mankament. Kolor jest naturalny, delikatnie różowy, może wpadający troszke w koral. Konsystencja tego różu jest bardzo przyjemna, niby prasowany ale mięciutki. Łatwo się go aplikuje, nie robi plam. Często po niego sięgam na co dzień, nawet na krem BB. Największym, moim zdaniem jego plusem, jest to iż jest mega wydajny. Mam go od roku, używam, praktycznie codziennie a nic nie ubywa.
Szkoda tylko, że taki mały wybór kolorów jest tego różu.
Cena to około 15 zł za 4g.


Drugim moim różem jest kultowy i większości znany Bourjois. Ja posiadam akurat numer 74 Rose Ambre. Jest to kolor takiego brudnego, zgaszonego różu, matowy bez drobinek.
Na temat jego zapachu mogłabym pisać godzinami, no kocham po prostu. Typowo pudrowy zapach, delikatny i subtelny a zarazem wyraźny. Moja babcia używała tego różu i za dzieciaka uwielbiałam skradać jej się do toaletki i go wąchać. Mogę to robić cały dzień <3
Róż kupujemy w małym, zgrabnym pudełeczku, w środku mamy lusterko (dla mnie jest za małe) i pędzelek z naturalnego włosia. Jednak u mnie ten pędzelek od razu został wyciągnęty, bo wygodniej mi się go nakłada zwykłym dużym pędzlem do różu. Pudełeczko zamykane jest na magnesik i to taki dość mocny, więc nie trzeba się bać, że się otworzy.
Róż ma zbitą i zwartą konsystencję. Nie kruszy się, nie osypuje i nie pyli podczas nabierania na pędzel. Na skórze trzyma się cały dzień w nienaruszonym stanie, nie ściera się i nie blaknie.
Niektórzy twierdzą, że tym produktem nie da się zrobić plamy. Ja twierdzę inaczej, należy uważać, tym bardziej na początku. Na pewno plusem jest to, że łatwo można stopniować intensywność koloru jaki chcemy uzyskać. Tak samo wielką zaletą jest duża gama kolorystyczna tych produktów, oraz to że są bardzo wydajne.
Jedyny minus to cena... Coś między 50 a 60 zł za 2,5g, stacjonarnie w Rossmannie. Niby w internecie można znaleźć taniej. Myślę że teraz jak już wiem jaki kolor potrzebuje to teżzamówię przez neta, aleten pierwszy wolałam stacjonarnie. Tym bardziej, że akurat była promocja.
Na zdjęciu porównanie obu róży, po lewej Bourjois po prawej KOBO.


Bronzer taki z prawdziwego zdarzenia to mam jeden.
Poudre de Soleil z Sephory w kolorze Caledonia Clair Light 01. Ciężko było mi wybrać odpowiedni puder brązujący, tym bardziej że nie zależało mi na na super mocnym efekcie. Chciałam coś naturalnego, delikatnego. I tu właśnie kolejny raz na dobry pomysł wpadła moja druga połówka.
Byliśmy akurat w galerii i przechodziliśmy obok Sephory. W drzwiach była wielka reklama, że mają promocję na swoje produkty, więc mnie namówił żebym weszła i zobczyła. Z pomocą Pani pracującej w sklepie wybrałam właśnie ten. Byłam miło zaskoczona, bo nie wciskała mi na siłe jakiegos mega ciemnego koloru a tego się bałam właśnie po pracownicach takiego sklepu.
Puder ma fajny zapach, taki delikatnie cukierkowy. Ma „wygrzany” motyw takiego ni to kwiatka, ni to słoneczka i jest matowy. Ten sam motyw pseudo kwiatka jest na opakowaniu, w środku znajduje się lusterko.
Nie pyli się przy nakładaniu, nie robi plam i ładnie się rozprowadza. Tak samo jak przy różu z „burżuja” można fajnie i łatwo stopniować intensywność koloru.
Normalnie kosztuje 55 zł, ja za niego zapłaciłam 40 tak więc jestem zadowolona.
Zastanawiałam się nad kupnem bronzera z The Balm, ale niestety kolory za ciemne i bałam się że z jakością będzie podobnie cieńko jak z purdem transparentnym. A szkoda mi wydać 90 zł na fajne opakownie. Może jak wygram w Totka to zaszaleje ;)



wtorek, 15 listopada 2016

Dobra baza, to idealny makijaż...

Wiadomo, żeby makijaż długo i ładnie się trzymał potrzebna jest baza. Jednak jej dobór nie jest taki łatwy jakby się wydawało. W dodatku nie pomaga w tym zróżnicowanie tego produktu jakie jest dostępne na rynku. Wiadomo jedne są tanie, inne mają ceny z kosmosu. Są bazy silikonowe, kremowe, glicerynowe, żelowe, zastygające i z krzemionką. Każda ma inne zadanie specjalne: przedłużenie trwałości makijażu, zmatowienie twarzy, wyrównanie faktury skóry, rozświetlenie cery, nawilżenie i ukojenie, więc dobrze najpierw wiedzieć czego oczekujemy od bazy. Istnieją też bazy wyrównujące koloryt i zazwyczaj mają dodatkowe zabarwienie. Każde z nich jest przeznaczone do konkretnego problemu skórnego:
  • Zielona – niweluje zaczerwienienia, więc polecana jest osobom o cerze naczyniowej, ze skłonnością do rumienienia się.
  • Różowa – rozświetla, nadaje blasku, ożywia skórę poszarzałą i zmęczoną. Odradzana jest przy cerze naczyniowej, bo potęguje widoczność zaczerwienień.
  • Żółta – tak jak żółty korektor koryguje sińce pod oczami, tak żółta baza nadaje życia cerze o sinym zabarwieniu.
  • Niebieska/fioletowa – idealna dla tzw. „cery palacza” – rozświetla i niweluje żółtawy odcień skóry.
Moja kolekcja składa się z 4 różnych baz, do niedawna było ich 5 ale silikonowa baza wylądowała w koszu bardzo szybko,bo niby to najlepszy rodzaj bazy do mojej cery ale to co robiła z podkładem to jakaś tragedia.

Rimmel, Stay Matte, Primer (Baza matująca pod makijaż 3w1) Co mogę o niej powiedzieć? No niby jest ok, lubie ją na co dzień. Ma fajną kremową formułe, która ładnie wtapia się w skórę. Nie trzeba nakładać na nią podkładu, wtedy mamy ładnie rozjaśnioną twarz, gładką ale niestety nie daje ona upragnionego matu. Nie zapycha porów i to jest najważniejsze. Jednak nie nadaję się ona na mega wielkie wyjścia, chyba że nie mamy wielkich problemów z cerą.


Następną bazą jaką ma to Revlon Photoready Perfecting Primer „to perfekcyjna baza pod makijaż, która jest bardzo lekka i perfekcyjnie wygładza cerę i rozprasza światło. Eliminuje widoczne pory i zagłębienia, pozostawiając skore jedwabiście gładką gotowa do położenia podkładu.” Można stosować ją samą, jeśli wystarczy nam sam efekt wygładzenia, lub z podkładem. To co pisze o niej producent, w sumie sprawdza się w 100 %. Jest bezwonna i zamknięta w szklanym słoiczku z pompką. Ma mleczny kolor, ale tylko w opakowaniu. U mnie osobiście kompletnie nie sprawdza się z podkładem Revlona. Waży się, i wyglada jak maska. Dlatego używam jej np. z Catrice i tam efekt jest super. Cene ma dość wysoką, bo 70 zł ale patrząc na pozostałe kosmetyki tej firmy to wszystkie kosztują podobnie. Fakt jest jej dość sporo bo 30 ml i jest wydajna.


Skin Tone Corrector Primer od KIKO to właśnie zielona baza korygująca zaczerwienienia na twarzy. Ma kremową konsystencję i również jest w butelce z pompką. Jakoś średnio u mnie ukrywa zaczerwienienia, ale zawsze lepiej ją nałożyć i chociaż trochę poskromić policzki i naczynka. Nie ma żadnych właściwości matujących, czy wygładzających więc stosuje ją tylko na policzki. Starczy na długo :P
Jednak tej bazy już nie dostaniecie w tym wydaniu, bo z tego co wiem KIKO wprowadziło nowe bazy, albo raczej nowe opakowania.

Na koniec zostawiłam moją perełkę, w której jestem zakochana.
Smashbox, Photo Finish, Pore Minimizing Primer (Baza do twarzy zmniejszająca pory) to ta fioletowa. W sensie w fioletowym opakowaniu. Kupiłam na początek małą tubkę na przetestowanie. I nie żałuję, teraz zbieram na normalną tubkę. Niestety kosztuję dość sporo 159 zł, trochę daje po kieszeni ale ja twierdzę, że jest tego warta. Jest super wydajna, bezzapachowa. Idealnie wygładza wszystkie niedoskonałości, zmniejsza pory. Ma niewysychającą formułę, pochłaniającą nadmiar sebum przez cały dzień, pozostawiając skórę nieskazitelnie gładką i matową. Tak samo jak baza pod cienie jest odporna na pot i wilgoć, co moim zdaniem jest mega ważne. Ta baza jest idealna, gdy zależy mi na perfekcyjnym makijażu przez cały dzień. Matuje najlepiej ze wszystkich jakie posiadam. Podkłady super się jej trzymają, wystarczy niewielka ilość pudru bambusowego i nie muszę się martwić o to, że po 4 h będę się świecić.

Jak widzicie z bazami nie jest łatwo, grunt to znaleźć coś odpowiedniego dla siebie. I czasami lepiej wydać trochę więcej pieniędzy, ale nie musieć się co chwilę przeglądać w lusterku :)

czwartek, 10 listopada 2016

Ulubieńcy października.

Jak ten czas szybko leci... Tyle co pisałam pierwszego posta, a tu już cały miesiąc przeleciał.
Dlatego też postanowiłam zrobić podsumowanie i napisać posta o moich ulubieńcach października.
Tak więc zaczynając od pielęgnacji to od 3 miesięcy na podium jest :

Pasta do głębokiego oczyszczania przeciw zaskórnikom z serii Liście Manuka Ziaji. No co mogę napisac o niej? Same ochy i achy. Pasta rewelacyjnie sprawdza się u mnie do codziennego użytku. Głównie w trakcie wieczornej pielęgnacji, po całodziennym noszeniu makijażu. A gdy wyskoczy mi jakiś niechciany gość na twarzy, to wtedy używam jej rano i wieczorem. Nie przesusza skóry, ładnie ją matuje. Jak większość osób mam masę zaskórników na nosie, z nimi również rewelacyjnie sobie radzi. Jedyny jej minus to małe opakowanie. Przy użwaniu 2 razy dziennie starcza mi maxymalnie na 3 tygodnie. Tak więc kochana Ziajo zrób duże opakowanie!!! Kupię od razu 3.
Przechodząc dalej, mamy bazę pod makijaż z Smashboxa Photo Finish, Pore Minimizing Primer, ta fioletowa.

No dla mnie najlepsza ze wszystkich jakie miałam. Fakt kosztuje sporo, ale jest tego warta. Rewelacyjnie sobie radzi z matowieniem, z wygładzeniem twarzy i przede wszystkim z wydłużeniem trwałości makijażu. Po 10 godzinach jest nietknięty. Nie zapycha porów, przesusza skóry. Właśnie takiej bazy szukałam.
Skoro jesteśmy przy makijażu twarzy, to Catrice All Matt Plus, jest u mnie najlepszym dotychczas podkładem na co dzień. Nie obciąża skóry, nie zapycha. Ma naturalne krycie i nie robi maski. Jego najjaśniejszy kolor jest idealny dla mojej bladej cery. Jest idealny na teraźniejsze jesienne dni. Poza tym zapach i cena są świetne.(poczytajcie o podkładach hop )
W moim jesiennym makijażu, głównie rządzi mocna kreska na oku dlatego też LASTING GEL EYELINER od KIKO Milano stał się moim ulubionym eyelinerem, odkąd tylko przyniosłam go do domu i od razu zasiadłam do wypróbowania go.
Nie rozmazuje się, nie odciska na powiekach. Kreski maluje się nim pryjemnie i szybko. Po dłuższym zastanowieniu jego konsystencjatak w sumie jest bardziej kremowa niż żelowa. Ma intensywny czarny kolor. Najważniejszymdla mnie jego plusem jest to, że w słoiczku nie zasycha, nie twardnieje jak inne tego typu.(post o eyelinerach hop )
No i na koniec chciałabym napisać kilka słów o pomadkach, ale nie mogę się zdecydować którą wybrać jako tą najlepszą. Tak więc w skrócie napiszę o trzech. Pierwsze dwie to płynne pomadki z NYX'a. Jedna to Lingerie o kolorze embellishment (2), druga to Soft Matte Lip Cream w kolorze Transylvania (21). Pierwsza ma trupio-siny kolor i pełny mat. Ładnie i długo utrzymuje się na ustach, nieprzesuszając ich. Druga jak sama nazwa wskazuje ma delikatny mat i kremowa konsystencję.Również nie wysusza ust. I jej kolor jest obłędny – wiśniowo śliwkowy. (odsyłam Was do posta o pomadkach płynnych klik )
I trzecią moją ulubioną pomadką jest UNLIMITED STYLO o numerze 13 od KIKO Milano. Pomadka ta ma kremową konsystencję o satynowym wykończeniu, ale po zaschnięciu daje piękny mat. Utrzymuje się długo i prawie nie czuć jej na ustach. (post o zwykłych pomadkach hop )

Serdecznie polecam Wam te kosmetyki do przetestowania, oraz podzielenia się swoimi opiniami
.





poniedziałek, 7 listopada 2016

Idzie zima... czas na szydełko i robimy rękawiczki...

Idzie zima... Zdecydowanie.. Tak więc czas wyciągnąć szydełko, włóczkę i zabrać się do roboty.
Szydełkować nauczyłam się przypadkiem. W sumie początki mojego szydełkowania sięgają początków z bransoletkami z sznura szydełkowo koralikowego. Tam załapałam początki i podstawy. Potem było trzeba to przełożyć na sam sznurek bez koralików, i aby wychodziło na płasko a nie na okrągło. Ale miałam wsparcie i pomoc pod ręka praktycznie. Do tego, nie można zapominać o internecie. W nim jest wszystko :D Tak więc metodą prób i błędów nauczyłam się.
Na swoim koncie mam kilka maskotek, takich bardziej breloczków, 3 kominy (tak, mam rodzinę zmarzluchów), jakieś podstawki pod kubki, chustę-która w zasadzie nie jest skończona, bo nigdzie nie mogę znaleźć włóczki. I teraz pora na rekawiczki. Moje wszystkie zmarły śmiercią naturalną, lub zostaly pożarte przez psa. Nie są żadne wyszukane, ale moje własne. Długo zastanawiałam się nad kolorem, i potem nad fasonem, ale postawiłam na prostotę. Kolor w sumie wybrał mi mój Luby, ale też od początku myślałam o czerwieni lub szarości.

Włóczka, mimo iż w znacznym stopniu składa się z akrylu jest miła w dotyku i ciepła.
Dlaczego nie zrobiłam normalnych rekawiczek „z palcem” ? Bo za często korzystam z telefonu na ulicy :P A te są na tyle długie, że zawsze mogę je naciągnąć na dłoń i też będzie cieplutko w całą łapkę.


Jak jednak widać na pierwszym zdjęciu i pozostałych jest różnica w wzorze. Tak nagle natchnieta wzorem na szalik w necie postanowiłam zmienić swój wzór rękawiczek. No a przecież nie będę chodziła w jedej takiej, drugiej innej :P 

Wzór dla wtajemniczonych ma przypominać splot robiony na drutach prawe-lewe oczko.
I tak oto sprułam tą pięrwszą i zrobiłam na nowo. Prezentują się dużo ładniej, więc jestem mega zadowolona. Teraz czas naciepły szalik, albo getry...



Tak, to taki króciutki pościk z cyklu „zrób to sam” , a poza tym chciałam się Wam pochwalić jak mi cieplutko będzie w rączki :D

piątek, 4 listopada 2016

Cienie do powiek-pojedyncze

Drugą część postu o cieniach uważam za otwartą :)

Tym razem będzie o pojedynczych cieniach i mini paletkach.
W tej kolekcji znajdują się cienie z KOBO. Matowe i jeden perłowy. Swego czasu czarny cień używałam do robienia kresek i świetnie zdawał egzamin. Cienie te są mocno napigmentowane, i jakto mówi mój Luby „czarny jest jak węgiel” i to prawda :) Są trwałe, nie osypują się i fajnie się je blenduje. Natomiast biały rewelacyjnie podbija inne kolory.
Czarny cień z drobinkami z Revlonu w sumie dostałam w prezencie i stwierdzam, że to bardzo udany prezent. Mimo ze cień, jest bardzo delikatny w sensie łatwo go skruszyć i połamać nieosypuje się przy aplikacji. Ma fajną pigmentację, ale nie jest to taka głęboka czerń jak przy KOBO. Bardziej taki ciemny grafit. Trwałość ma też nie najgorszą, nałożony na dobrą bazę długo się trzyma.
Maybelline COLOR TATTOO to był dla mnie szok i zaskoczenie. Matowy cień, w formie kremo-musu. Coś fajnego, coś co super nadaję się do makijazu w typie smoky. Z tego co słyszałam wiele dziewczyn używa tych jasnych i cielistych kolorów jako bazy pod cienie i niby dają radę. Jest trwały i czarny jak smoła. I ciężki do zmycia, bez olejku do makijażu wodoodpornego nie ma co się za niego zabierać.
Będąc prz firmie Maybelline wspomne od razu o mini paletce, Eye Studio Diamond Glow Eyeshadow 05 Fresh Green. Składa się ona z 4 kolorów mocno napigmentowanych i świecących. Jeden złoto-żółty i 3 zielone. Cienie nie sypią się i są mega trwałe. W połączeniu właśnie z czarnym Color Tattoo, można wyczarować super smoky w odcieniach zieleni.
Pojedyńczy zielony i ten nad nim (niestety aparat przekłamał kolor) fiolet to cienie z Inglota.
I tu moje zaskoczenie, ten zielony mimo pięknego koloru w ogóle nie pigmentuje. Można nakładać i nakładać i nic... Zawiodłam się. Natomiast ten fiolet dostałam w gratisie na targach ma świetną pigmentację, i rewelacyjny kolor delikatnego, wrzosowego fioletu z drobinkami. Oba cienie ładnie się aplikuje, nie pylą i z trwałością u obu średnio. Dziwne bo za tą cenę, oczekiwałam czegoś super.
Wszyscy je zachwalają, ja więcej ich nie kupie.
Z Sephory mam bardzo mini „paletkę”. W sumie to dwa malutkie cienie, czarny brokatowy, i cielisty matowy. Oba fajnie pigmentują, sprawiają wrażenie jakby miały taką kremową konsystencje. Przyjemnie się je aplikuje. Utrzymują się też nieźle. Nie pytajcie gdzie je można kupić bo niewiem, dostałam od siostry.
I na koniec zostawiłam paletkę z Avonu. Chyba jedyny dobry, kolorowy kosmetyk tej firmy. Niestety cienie się strasznie osypują, ale mają niezłą trwałość. Pigmentacja też średnia, ale trzeba je rozpracować i można uzyskać naprawdę fajny efekt. Najbardziej lubię z nich ten jasny kolor, często nakładam go pod zwykłą kreskę.

Zapomniałabym jeszcze o moich cieniokredkach. Tak mam dwa takie cuda. Zieloną z Bell i srebrna z Miss Sporty. Obie posiadają świecące drobinki, i sa dość ciężkie w aplikacji. Srebrną często używam do rozjaśniania wewnętrznego kącika oka. Zielona czasami służy zamiast eyelinera. Efekt całkiem spoko. Jednak jak dla mnie obie mają zbyt tłustą konsystencję i lubią się odciskać na powiekach.
I to by było na tyle z moich cieni. Tak jak pisałam, mam tego sporo a i tak nie dokońca umiem je użyć, zeby uzyskać efekt WOW.

Z tego co wiem, niedługo mam dostać kolejną wielką, wręcz PALETĘ z NYX'a ^.^ Może ona mnie skłoni do tego, zeby konkretnie zabrać się za cienie :D


środa, 2 listopada 2016

Cienie do powiek-paletki.

Tym razem będzie post o czymś czego dość rzadko używam, a mam tego w sumie najwięcej :P Mianowicie, o cieniach do powiek. Mam ich tyle, ale jakoś nie umiem ich używać. Albo wyglądam jakbym sobie podbiła oko, albo jak dziecko które dorwało się do kosmetyczki mamy. Tak czy siak, próbuje i próbuje i niby jest lepiej. Ale daleko jeszcze do ideału. A tak bardzo marzy mi się makijaż niczym gwiazda. Mam nadzieję, że stwierdzenie iż trening czyni mistrza w tym wypadku zda egzamin i okaże się prawdą. 
Tak więc lecimy. Najpierw opiszę Wam moje paletki, a mam ich aż całe dwie sztuki :D

Pierwsza to Makeup Revolution I heart Makeup Wonder Palette I heart Sin. Paletka składa się z 16 cieni w skład których wchodzą maty, perłowe i mocno brokatowe kolory. 
Dzięki nietuzinkowej kombinacji kolorów, możliwe jest wykonanie makijażu zarówno barwnego, naturalnego na dzień, jak i intensywnego, mocnego na wieczór. 
Kolory są moim zdaniem średnio napigmentowane, ale trwałe. Przy nałożeniu dwóch warstw można uzyskać niezły efekt. Cienie nie rolują się ani nie ścierają. 
Zamknięte są w czarnej kasetce, która przyozdobiona jest z wierzchu dużym fioletowym serduszkiem, takim ala kryształkiem. Nadaje to naprawdę słodki i elegancki wygląd. W środku znajduję się duże lusterko i aplikator. Ale ja jednak wolę pędzle do nakładania. 
Wiemże teraz  można dostać kosmetyki MUR w Rossmannach albo w HEBE, ale nie widziałam nigdzie właśnie tej. Ja swoją kupiłam przez internet i zapłaciłam za nią coś koło 28 zł.

Drugą paletkę zakupiłam na początku miesiąca na promocji w Rossmannie. (tu pierwszy post o tej paletce) WIBO Neutral Eyeshadow Palette, to dobrze wykonany i ładny kartonik z 15 cieniami i dużym lusterkiem. W środku znajdują się cienie matowe i perłowe w neutralnych kolorach, przy pomocy których można zrobić makijaż do szkoły  jak i na wieczorne wyjście. Co do pigmentacji to, te matowe mają bardzo kiepską pigmentację. Te brokatowe mają trochę lepszą pigmentację. Aczkolwiek twierdzę, że i tak jest to kiepska pigmentacja, paletka z MUR jest lepsza. Z trwałością również jest średnio. Z dobrą bazą pod cienie utrzymają się kilka godzin, potem sprawiają wrażenie jakby znikały. Cienie przy aplikacji delikatnie się osypuja, ale rewelacyjnie się blendują. 
Osobiście na moich oczach, ciężko jest zrobić makijaż przy użyciu tylko tej palety, mimo iż to neutralne kolory. Próbowałam różnych kombinacji, ale zazwyczaj kończy się to efektem podbitego oka.
Nie rozpaczam bo zapłaciłam za nią około 15 zł, gdybym miała zapłacić pełną kwotę mogłabym być niezadowolona.  

Postanowiłam jednak rozbić Wam ten post również na 2 części, bo wyszedłby za długi a nie chcę Was zanudzać. 

W nastepnej części opiszę Wam pojedyncze cienie z mojej kolekcji. 
Wyczekujcie postu i do napisania :)